Miałam tylko jedno życzenie: uchwycić się jak małe dziecko Maryi

W Niedzielę Palmową 1987 r. po raz pierwszy wolą Opatrzności Bożej dotarłam do Medjugorje. Całe miesiące wzbraniałam się, by tam jechać. Byłam ateistka, kiedy przyjechałam do Medjugorje i z zasady uważałam objawienia Matki Bożej za niemożliwe. Jednak gdy po trzech tygodniach wyjeżdżałam z Medjugorje - a planowany był tylko tydzień pobytu - wierzyłam, i miałam tylko jedno życzenie: uchwycić się jak małe dziecko Maryi i nigdy już nie wypuścić Jej z ręki, aby prowadziła mnie coraz bliżej i bliżej Jezusa.

Chociaż mój dom jest katolicki, już od dzieciństwa oddalałam się coraz bardziej od Boga i Jego Kościoła. Gdy miałam 14 lat, przestałam chodzić na lekcje religii i wzbraniałam się przed chodzeniem do kościoła w niedziele. Oczywiście nie modliłam się więcej i nie chodziłam do spowiedzi. Zaczął się wówczas długi okres buntu, w którym szukałam mojej rzekomej wolności i samookreślenia. Nie uznawałam żadnego autorytetu i żadnej normy; przecież wydawało mi się, że one mnie ograniczają. Wolność rozumiałam jako wypróbowanie wszystkiego, co tylko możliwe i uważanie wszystkiego za dozwolone: seks, alkohol, ateistyczne i anarchiczne książki, dyskoteki, koncerty rockowe, restauracje. W następnych latach życie moje było zdominowane przez protest przeciwko rodzicom i wciąż narastające konflikty z nimi. Boga uważałam za wymysł, a sytuację człowieka w gruncie rzeczy za absurdalną. Ludzie w większości wydawali mi się naiwni i ulegający manipulacji, okrutni, powierzchowni i cyniczni, nie zauważając przy tym, że ja stawałam się coraz bardziej taka sama. Na moje reakcje składały się: wstręt, krytyka, szyderstwo i samozniszczenie. Mimo różnych rozrywek, życie nocne, alkohol, narkotyki, kino, teatr, zmieniający się przyjaciele, moje wnętrze pozostało puste i spragnione miłości. Wówczas nie wiedziałam jeszcze tego, co wiem dzisiaj: że miłości, której szukałam, nie można znaleźć na tym świecie, lecz tylko u Boga. Byłam wówczas "wolna" aż do zwątpienia, ale nie znajdowałam pokoju w sercu. Chciałam opowiedzieć, jak doszło do tak zasadniczej zmiany. W 1985 r. mój ojciec usłyszał przypadkowo o Medjugorje i pojechał tam w tym samym roku. Wrócił zachwycony. W ciągu następnego roku byli tam już wszyscy członkowie mojej rodziny, tylko nie ja, chociaż wszyscy mi o tym opowiadali. Wówczas już nie mieszkałam ze swoimi rodzicami i niekiedy reagowałam rzeczywiście agresywnie, kiedy słyszałam coś o tych "objawieniach Maryi". Najczęściej jednak wyśmiewałam się z tego.

Z czasem zmieniło się zachowanie moich rodziców. Byli bardzo otwarci w stosunku do mnie i robili mi mniej wyrzutów również wówczas, kiedy byłam nieprzyjemna i w złym nastroju. Po raz pierwszy miałam uczucie, że akceptują mnie taką, jaka jestem. Mimo to daleka byłam od tego, by przyjąć orędzia z Medjugorje lub interesować się nimi. W każdym razie stałam się bardziej tolerancyjna. Myślałam: "Może rzeczywiście jest to dobry ruch. Ale moje miejsce na pewno nie jest w nim - nie wśród katolików". Żyłam tak jak dawniej, chociaż męczyło mnie to chyba bardziej niż dotąd.

W roku 1987, na dwa dni przed Niedzielą Palmową, moja mama z najmłodszym bratem i kuzynem jechali ponownie do Medjugorje, a ja jak zwykle w ogóle nie chciałam z nimi jechać, chociaż właśnie miałam ferie. Czułam się tak, jakbym miała coś do stracenia w Medjugorje, coś czego nie chciałam oddać. Ale ledwie moja mama wyjechała, opanował mnie pewien niepokój i zaczęłam żałować, że nie pojechałam. Dzień później wsiadłam do pociągu jadącego na południe, a towarzyszyła mi modlitwa mojego brata i ojca. Po 30 godzinach jazdy przybyłam w niedzielę wieczorem do Medjugorje, kiedy właśnie kończyła się Msza wieczorna. Byłam poruszona tym, że jednak jestem w miejscu, dokąd nigdy nie chciałam jechać. Szukając miejsca, gdzie zatrzymała się moja matka, spotkałam o. Petera, który zawiózł mnie tam samochodem. Na pytanie, co mnie tu sprowadza, odpowiedziałam: "Sama nie wiem, dlaczego tu jestem. Objawienia Matki Bożej mnie nie interesują, a w Boga również nie wierzę". O. Peter rozpromienił się i odpowiedział: "Cieszę się, że Pani tu jest. Resztę zrobi Matka Boża". Muszę przyznać, że byłam rzeczywiście zdumiona.

Matka była zaskoczona, ponieważ w ogóle się mnie nie spodziewała. Pierwsze dni w Medjugorje były dla mnie straszne. Biegałam sama po górach i myślałam sobie: "Nic dziwnego, że przy tym przepięknym krajobrazie ludziom przychodzi na myśl, że stworzył ich Bóg". A ponieważ nie wiedziałam, co mam robić, wieczorami szłam na Mszę. Również to było dla mnie męką. Siedziałam jak wielu innych, którzy w przepełnionym kościele nie znaleźli miejsca siedzącego - na podłodze, wśród samych wierzących. Czułam się jak zdrajca, jak trędowata - przecież uważałam Boga za ludzki wymysł! A jednocześnie żałowałam, że bez wiary w Boga nie można być tak pełnym miłości i pokoju. Byłam do głębi smutna, że wszystko to musi opierać się na kłamstwie o istnieniu Boga. Uważałam, że sama muszę w heroicznym nihilizmie znieść rozpaczliwą prawdę, bez metafizycznej pociechy. Taka byłam pomylona i skomplikowana.

W Wielki Czwartek w kościele ze Mszy wieczornej moja matka poprosiła mnie, bym poszła do bocznej kaplicy na adorację Najświętszego Sakramentu. Ponieważ nie chciałam iść sama do domu, zgodziłam się. Za nic w świecie nie uklękłabym wówczas, a więc - wewnętrznie rozdarta - niedbale usiadłam na podłodze. I trudno mi dzisiaj przedstawić słowami, co się wówczas ze mną stało.

Nasza niemieckojęzyczna grupa śpiewała razem z jednym ojców "Święty" Schuberta, a ja UWIERZYŁAM. Nie mogę tego dzisiaj inaczej opisać. W jednej chwili uwierzyłam, że jest Bóg, że stał się On człowiekiem, że stał się chlebem i jest tutaj w tej Hostii obecny. Płakałam nieopanowanie, ale równocześnie doznawałam litościwej miłości Boga. W Wielki Piątek wyspowiadałam się i po raz pierwszy w moim życiu mogłam naprawdę świętować Wielkanoc; ja również powstałam z martwych. Po Świętach Wielkanocnych pozostałam jeszcze dwa tygodnie w Medjugorje, sama, bez mojej rodziny. Mogłam się teraz otworzyć na objawienia i na wszystko, co Matka Boża chciała do mnie powiedzieć. Czułam teraz, że jest moją Matką, że bierze mnie za rękę i że zawsze jest przy mnie ze swoim uśmiechem.

Po tym przeżyciu przez całe miesiące byłam szczęśliwa, kiedy uczestniczyłam we Mszy św., kiedy się modliłam, kiedy wypowiadałam imię Maryi bądź Jezusa, lub tylko o Nich myślałam.

Moje życie zmieniło się całkowicie od tego czasu, czego wcześniej zupełnie nie mogłam sobie wyobrazić. Przestałam palić, pić, słuchać muzyki rockowej. Stałam się znowu radosna. Msza św. jest dla mnie punktem kulminacyjnym dnia i szczęśliwym mnie czyni to, że w Komunii przychodzi do mojego serca Król królów, aby mi ofiarować swoją miłość i poprzez mnie wszystkim, których spotykam. Wierzę głęboko w to, że Bóg będzie mnie w przyszłości prowadzić przez Maryję - ciekawa jestem dokąd.

Krystyna żyje teraz we wspólnocie, która chce służyć Chrystusowi poprzez Maryję, żyjąc według orędzi Królowej Pokoju. Poświęciła swoje życie Bogu, aby pokutować za zatwardziałych grzeszników i wyprosić im łaskę nawrócenia, tak jak wcześniej modlitwa innych była dla niej błogosławieństwem.


Red.

Publikacja za zgodą redakcji
Miłujcie się!
nr 5-8/1996
2017-02-27 23:03 1271

Komentarze

Ten materiał nie ma jeszcze komentarzy